Post #11 Czy forma ma znaczenie?
14 paź 2025
Chyba należy zacząć od otwarcia puszki Pandory i zadania pytania o to, co lepsze, książka papierowa czy e-book? Ja wiem, to jest mniej więcej tak samo bezpieczne, jak pytanie Polaków o ulubiony majonez. Konflikt wielopokoleniowy murowany. Ale zanim rzucicie się sobie do gardeł i wywołacie zamieszki, posłuchajcie, co mam do powiedzenia. Potem możecie się na siebie obrażać. Na mnie też, jak będzie trzeba.
Osobiście jestem użytkowniczką obu typów dostępu do literatury i muszę przyznać, że żaden nie jest bez wad. Żaden też nie pozostaje bez zalet. Omówmy sobie zatem obie opcje. Patrząc chronologicznie, pierwszeństwo ma wersja papierowa.
Dostępna zawsze. Wystarczy, że sięgniesz na półkę, otworzysz i zaczniesz czytać. Nie zdradzi cię w kulminacyjnym momencie komunikatem „Proszę naładować baterię”. Z drugiej jednak strony wymaga podejmowania szeregu decyzji związanych z jej egzystencją: gdzie ją postawić, czym przytrzymać, żeby się sama nie zamykała, którą ręką jeść, no i jak to zrobić, żeby jej nie ufajdać? To wszystko nie są proste pytania. Te trudności zostają z kolei wynagrodzone poprzez jej piękno. Nie mówcie mi (wszyscy ci, którzy naprawdę lubią czytać), że nie patrzycie z przyjemnością na książkę stojącą na półce, że nie czujecie, jakby było to z trudem zdobyte trofeum. No i sama przyjemność przerzucania kartek… i ten lekki zapach unoszący się gdzieś nad nimi…
Czytnik e-booków to tak naprawdę nie jest książka, to biblioteka. W dodatku taka, którą można wrzucić do walizki i zabrać ze sobą na urlop. Czy kogoś jeszcze przy pakowaniu męczą pytania typu: na przeczytanie których książek będę mieć ochotę, czy wejdą do walizki, czy mi wystarczą do końca wyjazdu? A tu problem z głowy. Postawisz sobie na wygodnej nóżce, zajmuje mało miejsca, jak się poplami, to się wytrze. Tylko ta nieszczęsna ładowarka… No i jeszcze przygotowanie do procesu czytania trwa dłużej. Po zakupie papierowej wersji, można zacząć czytać w zasadzie od razu, nawet nie trzeba dotrzeć do domu. A e-booka trzeba na coś załadować, mieć do tego chwilę spokoju (krótką, ale jednak) i dostęp do internetu. Za to nie zajmie miejsca na półce. Można zachować minimalistyczny styl bycia i pasję czytelniczą. To się szczególnie przydaje w przypadku złych książek. Jak ma się taką w wersji papierowej, to często nie wiadomo, co z nią potem zrobić. Wyrzucić? Trochę głupio. A tak, można o niej spokojnie zapomnieć i tylko przeskakiwać przy przeglądaniu tytułów, jak tę jedną piosenkę, której się nie lubi, ale z jakiegoś powodu dalej tkwi na playliście.
Kolejna zagwozdka: okładka twarda czy miękka? Odpowiem tak: to zależy. Jeśli książkę czytam w domu, zdecydowanie twarda. Dłużej wytrzymuje niezniszczona i ładniej wygląda na regale. Jeśli książkę czytam gdziekolwiek indziej, raczej miękka. Łatwiej włożyć do torebki czy plecaka, nic nie podrze rogiem i wydaje się jakaś taka poręczniejsza.
Wydanie kolekcjonerskie czy zwykłe? Zwykłe. Nie chodzi o to, że nie lubię ładnie wydanych książek, bo bardzo lubię. Ja po prostu boję się ich używać. Taka piękna książka nie powinna towarzyszyć mi przy obiedzie, być narażona na zalanie herbatą albo podróżować tramwajem. Mając tak piękny przedmiot, trzeba mieć drugi – użytkowy.
Dodatki wewnątrz okładek? Zdecydowanie tak i niech nikt nie próbuje zmieniać mojego zdania. Mapy, ilustracje, wszystko, co wzbogaca zazwyczaj nudną wewnętrzną stronę okładki, jest mile widziane. A jak jeszcze pomaga jakoś w odbiorze powieści? Bomba! Moim osobistym bohaterem w tym zakresie jest Rafał Kosik. Pomysł, żeby na wewnętrznej stronie okładki umieścić rysunki elementów, na które natkniemy się potem w książce, uważam za genialny. Szczególnie, że są to rzeczy nierzadko kompletnie abstrakcyjne, których sens istnienia pojmiemy dopiero w swoim czasie. Za to, kiedy dotrzemy do tylnej okładki, wszystko będzie nam doskonale znane i widok tego, czy innego rynku będzie budził w nas miłe wspomnienia, jak nieoczekiwane znalezienie kartki urodzinowej na dnie szuflady ze skarpetami.
Rzucimy sobie okiem na jeszcze jedną kwestię: audiobooki. Czy można powiedzieć, że osoby, które słuchają audiobooków, czytają? Jeśli weźmiemy pod uwagę definicję PWN-u, która mówi, że czytać to „śledząc wzrokiem napisane lub wydrukowane litery, zapoznawać się z treścią tego, co jest napisane lub wydrukowane”, to zdecydowanie nie. Ale jeśli rozumiemy czytanie książki, jako zapoznawanie się z jej treścią, to wtedy jak najbardziej. Tylko niech mi nikt nie próbuje wmawiać, że ludzie zapoznają się z treścią książki poprzez oglądanie ekranizacji. Z fabułą, może, ze szczątkowymi dialogami, ewentualnie, ale nie z treścią. Oglądając film, nie da się poznać stylu autora, ocenić narracji, pochylić się nad słowami budującymi świat przedstawiony. W tym momencie ci od audiobooków mają znaczącą przewagę. Do nich naprawdę dotrą zdania, które spłynęły z wyobraźni pisarza na papier. Osobiście uważam audiobooki za bardzo fajną metodę odbioru literatury i sama po nią sięgam. A kiedy książka ma fatalną czcionkę, jest to istne wybawienie!
Dobrze, ja swoją część skończyłam. Możecie teraz mnie znielubić, obrazić się, uznać mnie za wyrocznię, czy co tam jeszcze chcecie. Ja zostaję przy stwierdzeniu, że nie ważne, w jakiej formie ktoś czyta książki. Ważne, że czyta.
