Post #2 Pierwszy problem

25 kwi 2025

               Tytuł. Z perspektywy autora nie jest to może pierwszy problem, bo teksty często funkcjonują pod roboczymi nazwami przez całe lata, ale na pewno jest to pierwsze, z czym styka się czytelnik.

               Co widzi człowiek, kiedy zauważy książkę na półce? Tytuł. Co go interesuje, kiedy usłyszy o dobrej powieści? Tytuł. Co jest mu wbijane w głowę przez reklamę? Tytuł. O czym będzie starał się pamiętać, żeby móc przeczytać dzieło jeszcze raz? O tytule. Dla tych, którzy jeszcze nie załapali – tytuł jest ważny.

               Wymyślenie tego słowa lub kilku słów może zająć długie godziny, może zająć ułamek sekundy. Na to nie ma reguły. Osobiście zdarza mi się i jedno, i drugie. Może być tak, że powieść mam już dawno napisaną, ale cały czas nie wiem, jakie nadać jej imię. A czasem tytuł mam wymyślony jeszcze zanim w mojej głowie pojawi się chociaż zaczątek treści. Jest nazwa, ale nie wiadomo jeszcze, kto ją dostanie.

               Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem fanką tytułów, które stanowią imię i nazwisko głównego bohatera. Wiąże się z tym dla mnie kilka problemów. Primo, widząc książkę po raz pierwszy, nie mam pojęcia, kto jest autorem, a kto wytworem jego wyobraźni. Po drugie, jako pierwsze zapominam zawsze personalia książkowych postaci, więc mogę być pewna, że takiego tytułu też nie zapamiętam. Żeby doprecyzować, chodzi mi o tytuły, które składają się tylko z imienia i nazwiska. Jeśli jest jeszcze jakiś dodatek, nie ma problemu. Na przykład: „Jan Kowalski i tajemniczy słoik” – świetny tytuł, żadnych zastrzeżeń, ale „Jan Kowalski” – katastrofa i w ogóle tytułowy Armagedon.

               Podobnie mam z nazwami geograficznymi. Jeśli tytuł książki nie zawiera absolutnie nic oprócz nazwy miasta, kraju, góry czy morza, spodziewam się przewodnika. Najmniejsza komórka mojego mózgu nie wpadnie na to, że to może być powieść i nawet może mieć jakąś fabułę. Także raczej jej nie przeczytam, a już na pewno nie kupię.

               Niestety prawda jest taka, że nawet po odrzuceniu tych dwóch grup tytułów dalej zostaje nam nieskończone morze możliwości. I spośród nich trzeba coś wybrać. Oto, w czym jest problem. Musi to być słowo albo sformułowanie, które odda istotę kilkuset stron starannie skonstruowanej treści. Będzie pasowało jak szyta na miarę suknia, a jednocześnie wyróżniało się z tłumu na pierwszy rzut oka. Ma samo w sobie wywołać zainteresowanie, pewien dreszczyk emocji, może jakieś głęboko uśpione skojarzenie. Jeśli w prozie zaplątał się jakiś element poezji, to jest to właśnie tytuł. Paradoks, oksymoron, przenośnia. Połączenie słów, które trafia czytelnika we właściwy punkt. Teraz widzicie, w czym jest problem. Trzeba obudzić w sobie tę cząstkę poety, która gdzieś tam się plącze i zabrać ją na wycieczkę do samego jądra inspiracji, która zapoczątkowała całą powieść.

               No dobrze, ale co zrobić, kiedy ta cząstka wcale nie chce nigdzie iść? Mój sposób jest następujący. Siadam z czystą kartką i piszę listę. Jedno pod drugim wypisuję wszystko, co od biedy mogłoby być tytułem. Naprawdę wszystko. To nie jest moment, kiedy coś może być głupie. Każdy pomysł jest dobry, dopóki go nie wykreślisz, a to dopiero drugi etap. Także wypisuj wszystko, co tylko Ci przyjdzie do głowy. Kiedy już uznasz, że skończyłeś, przewróć kartkę grzbietem do góry i idź robić coś innego. Nie musi być długo, wystarczy pół godziny. Potem spojrzysz na wszystko świeżym okiem. Po przerwie możesz zacząć wykreślać. Bez pośpiechu. Jeśli wahasz się w sprawie jakiegoś tytułu, zostaw go. Wyrzucić jeszcze zdążysz. Jeśli dotarłeś do etapu, kiedy wszystkie propozycje wydają Ci się jednakowo dobre, sugeruję powtórzyć manewr z przerwą. I tak do końca, aż zostanie jeden, finalny tytuł.

               Czy jest to najlepsza metoda, która zawsze gwarantuje sukces? Raczej nie, ale zazwyczaj działa. Także w krytycznych chwilach polecam, może komuś się przyda.